Kazanie na XXVIII Niedzielę Zw. (13 X 2024 r.)
Różaniec z piekła
BRACIA i SIOSTRY!
Wilhelm, więzień obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, miał 17 lat. Pochodził z Chorzowa. Do obozu trafił za działalność konspiracyjną już jako szesnastolatek. Do obozu przywieziono go wraz z innymi aresztowanymi w lipcu 1940 roku, pierwszym śląskim transportem. Któregoś dnia, za niezbyt efektowne niewykonywanie poleceń, hitlerowcy połamali mu żebra. Ból był nie do zniesienia. Do tego dalsze gnanie go do pracy, głód
i przewlekłe zapalenie płuc. Wszystko znosił z zaciśniętymi zębami. Ale pewnego dnia załamał się. Nie widział szansy na poprawę swojego położenia. Każdy kolejny poranek w piekle Auschwitz przyprawiał go o najczarniejszą rozpacz. Całkowicie stracił chęci do życia. Obóz otoczony był drutem kolczastym pod wysokim napięciem elektrycznym. Wilhelm zaczął widzieć w nim wybawienie. Przebywający z nim kolega z konspiracji mówił do niego: Wilhelm, druty ci nie uciekną. Walcz z życiem. Potem zrobisz, jak chcesz. Potem kolega przyprowadził do niego jakiegoś zakonnika. Ten mu powiedział: Nie będę cię straszył piekłem, bo obaj tu w nim już tkwimy! Ale zanim rzucisz się na druty, zrób coś dla mnie – powiedział franciszkanin. I wsunął prawą rękę pod obozową bluzę. Zakonnik miał tam ukryty woreczek
z porozrywanym różańcem. Pożyczę ci go na pewien czas. Odmawiaj go codzienne. Kiedy poczujesz się lepiej, kiedy wróci ci nadzieja, oddasz mi go. Miałem go ze sobą, gdy mnie aresztowali. Modlitwa na nim pomogła mi przetrwać Pawiak. Brakuje w nim kilku paciorków, bo jeden Niemiec-gestapowiec próbował mi go zniszczyć. Te co się rozsypały, pozbierałem, i są w tym woreczku. Te też odmawiaj. Wzmianka o przetrwaniu Pawiaku przez księdza
w okularach, zrobiła na młodym Wilhelmie ogromne wrażenie. Chłopiec posłuchał rady i zaczął odmawiać pożyczony mu różaniec. Odtąd stopniowo powracało mu zdrowie, siły i chęci do życia. Podziękował koledze z konspiracji i zapytał: A tak w ogóle, jak nazywa się ten ksiądz, bym wiedział, komu później mam oddać różaniec? To franciszkanin Maksymilian Kolbe z Niepokalanowa – powiedział mu kolega z Chorzowa. Pod koniec lipca 1941 roku
z obozu Auschwitz w Oświęcimiu uciekł jeden z więźniów z bloku, w którym przebywał ojciec Kolbe. Wściekły komendant, w myśl nazistowskiej zasady zbiorowej odpowiedzialności za przewinienie jednego, skazał na śmierć głodową co dziesiątego z bloku. I wówczas wśród wytypowanych znalazł się niejaki Franciszek Gajowniczek, ojciec rodziny, który zaczął błagać komendanta, by darował mu karę. Komendant, Niemiec, był nieugięty. I wtedy wyszedł przed szereg zakonnik Kolbe. Poprosił po niemiecku, by ten pozwolił mu pójść do celi śmierci zamiast Gajowniczka. I ojciec Maksymilian razem
z dziewięcioma innymi więźniami został skierowany do celi śmierci głodowej. Franciszek Gajowniczek przeżył pobyt w obozie i dożył 94 lat. A franciszkanin o. Kolbe zmarł z głodu 15 sierpnia 1941 – dobity zastrzykiem fenolu. Odtąd Wilhelm pilnował różańca, jak oka w głowie. Po prostu czuł, że ksiądz, który uratował mu życie,
a potem oddał własne tylko po to, by ktoś inny mógł zachować swoje, musiał być kimś niezwykłym. Wiosną 1942 roku 18-letni Wilhelm został zwolniony z obozu i wysłano go na roboty przymusowe w głąb III Rzeszy Niemiec. W czasach PRL-u bezpieka w jego domu robiła ciągłe rewizje. Oddał więc różaniec na przechowanie swojemu biskupowi. Gdy w 1971 roku papież Paweł VI ogłosił o. Maksymiliana błogosławionym – ten różaniec stał się relikwią, tym bardziej, gdyż ciało Maksymiliana (od 1982 roku świętego) zostało spalone w krematorium w Auschwitz. W tym czasie pobudowano
w Oświęcimiu kościół pw. św. Maksymiliana – różaniec wrócił do Oświęcimia, do nowego kościoła – tak jakby do właściciela, który zapewne nieprzypadkowo jest patronem tamtejszej parafii
w Oświęcimiu. Modlitwa na różańcu Wilhelma, jak również wcześniejsza modlitwa na nim św. Maksymiliana pomogła pozostać człowiekiem do końca i zmieniła w anioły. Amen.