Spotkanie na Woli w dniu 20 października 2020 roku
MOI DRODZY!
Dobrze, że pamiętamy! Od chwili postawienia w tym miejscu (w Woli między Rudnem a Pelplinem) krzyża w 2011 roku, upamiętniającego zbrodnię dokonaną przez Niemców 20 października 1939 roku na trzech kapłanach: proboszczu z Wielkiego Garca, proboszczu z Nowej Cerkwii i prefekcie Collegium Marianum, w każdą rocznicę tej krwawej ofiary samorządowcy, księża, dyrektorzy i nauczyciele okolicznych szkół wraz z dziećmi i młodzieżą ze sztandarami swych szkół (w tym roku ze względu na epidemię jest nas mało) spotykamy się pod tym krzyżem, by złożyć wiązanki kwiatów, zapalić znicze, odmówić modlitwy za Kościół, Ojczyznę i zmarłych kapłanów, aby ta ich ofiara życia w służbie Kościołowi, Ojczyźnie i ludziom, przyniosła owoce w życiu współczesnych pokoleń.
Pamiętam z moich lat szkolnych, z miejscowości Łebno za Kartuzami, że jako uczniowie z pobliskiej szkoły podstawowej pielęgnowaliśmy na miejscowym cmentarzu parafialnym, znajdujące się na nim dwie duże mogiły z bezimiennymi ofiarami tzw. „Marszu Śmierci”. 25 stycznia 1945 roku z obawy przed zbliżającym się frontem radzieckim władze niemieckiego obozu koncentracyjnego KL Stutthof wydały rozkaz o ewakuacji więźniów.
Tego dnia, podczas surowej zimy (minus 20 stopni), z Kl Stutthof w tragiczny marsz ewakuacyjny wyruszyło prawie 12-ście tysięcy jeńców: mężczyzn, kobiet i dzieci. Rok temu ksiądz proboszcz z sąsiedniej parafii, z Pomieczyna koło Łebna, wręczył mi ukazaną niedawno książeczkę pt. „Stutthof jidzie”. W książeczce tej są zawarte wspomnienia żyjących jeszcze mieszkańców Pomieczyna i okolic. Niektóre z zamieszczonych tam opowiadań ja znałem już wcześniej od moich rodziców i właśnie nauczycieli.
To był raczej marsz szkieletów. Codziennie w kolumnach szli 20 km. Szli w stronę Lęborka. Po drodze słaniali się z nóg a Niemcy ich dobijali strzałem. Następnie miejscowym sołtysom kazali zebrać ich zwłoki i zawieźć je na najbliższy cmentarz. Gdy jednemu spragnionemu dziecku (było to w Pomieczynie) jakaś miejscowa gospodyni przez płot podała garnuszek z piciem, Niemka, która ich pilnowała, doskoczyła i szpicrutą uderzyła w ten garnek. Napój się rozlał, a dziecku z buzi trysnęła krew.
Skąd w obozie wzięły się dzieci? Między innymi dlatego, gdy ich ojciec nie chciał podpisać tzw. niemieckiej listy Eingedeutsche, że jako mieszkaniec tych pomorskich ziem, uważany przez Niemców za częściowo spolonizowanych, po podpisaniu tej listy będzie odtąd Niemcem.
Tak było np. z Tadeuszem Kaczmarkiem z Frący koło Warlubia, o czym słyszeliśmy z programu telewizyjnego „Dycht Kociewie”. Jako 7-letnie dziecko trafił do obozu koncentracyjnego, gdyż jego ojciec nie podpisał niemieckiej listy narodowościowej, tzw. Volkslisty. W baraku obozowym w Potulicach (gdzie się znalazł), przebywało dziennie 500 dzieci, z tego umierało dziennie prawie 100 dzieci. Mój dziadek, który mieszkał na Kaszubach koło Wejherowa, też nie podpisał tzw. Volkslisty – przez co całą wojnę musiał się ukrywać (dwa razy cudem uszedł z życiem). I jeszcze jedno: wcześniej, gdy mój dziadek musiał walczyć w pierwszej wojnie światowej po stronie pruskiej (czyli niemieckiej) i gdy został ranny w bitwie pod Verdun w 1916 roku – dostał od Niemców odszkodowanie, a dzisiaj za zbrojną napaść Niemiec w drugiej wojnie światowej na Polskę, Niemcy nie chcą dać odszkodowania. Należy się ono po sprawiedliwości (według prawa naturalnego): Polsce, Polakom i Kościołowi w Polsce za zniszczenie kraju i ofiary sześć milionów Polaków, w tym 360 kapłanów naszej ówczesnej Diecezji Chełmińskiej. Musimy o tym pamiętać i domagać się odszkodowań od Niemiec.
Spotkanie na Woli w dniu 20 października 2020 roku
MOI DRODZY!
Dobrze, że pamiętamy! Od chwili postawienia w tym miejscu (w Woli między Rudnem a Pelplinem) krzyża w 2011 roku, upamiętniającego zbrodnię dokonaną przez Niemców 20 października 1939 roku na trzech kapłanach: proboszczu z Wielkiego Garca, proboszczu z Nowej Cerkwii i prefekcie Collegium Marianum, w każdą rocznicę tej krwawej ofiary samorządowcy, księża, dyrektorzy i nauczyciele okolicznych szkół wraz z dziećmi i młodzieżą ze sztandarami swych szkół (w tym roku ze względu na epidemię jest nas mało) spotykamy się pod tym krzyżem, by złożyć wiązanki kwiatów, zapalić znicze, odmówić modlitwy za Kościół, Ojczyznę i zmarłych kapłanów, aby ta ich ofiara życia w służbie Kościołowi, Ojczyźnie i ludziom, przyniosła owoce w życiu współczesnych pokoleń.
Pamiętam z moich lat szkolnych, z miejscowości Łebno za Kartuzami, że jako uczniowie z pobliskiej szkoły podstawowej pielęgnowaliśmy na miejscowym cmentarzu parafialnym, znajdujące się na nim dwie duże mogiły z bezimiennymi ofiarami tzw. „Marszu Śmierci”. 25 stycznia 1945 roku z obawy przed zbliżającym się frontem radzieckim władze niemieckiego obozu koncentracyjnego KL Stutthof wydały rozkaz o ewakuacji więźniów.
Tego dnia, podczas surowej zimy (minus 20 stopni), z Kl Stutthof w tragiczny marsz ewakuacyjny wyruszyło prawie 12-ście tysięcy jeńców: mężczyzn, kobiet i dzieci. Rok temu ksiądz proboszcz z sąsiedniej parafii, z Pomieczyna koło Łebna, wręczył mi ukazaną niedawno książeczkę pt. „Stutthof jidzie”. W książeczce tej są zawarte wspomnienia żyjących jeszcze mieszkańców Pomieczyna i okolic. Niektóre z zamieszczonych tam opowiadań ja znałem już wcześniej od moich rodziców i właśnie nauczycieli.
To był raczej marsz szkieletów. Codziennie w kolumnach szli 20 km. Szli w stronę Lęborka. Po drodze słaniali się z nóg a Niemcy ich dobijali strzałem. Następnie miejscowym sołtysom kazali zebrać ich zwłoki i zawieźć je na najbliższy cmentarz. Gdy jednemu spragnionemu dziecku (było to w Pomieczynie) jakaś miejscowa gospodyni przez płot podała garnuszek z piciem, Niemka, która ich pilnowała, doskoczyła i szpicrutą uderzyła w ten garnek. Napój się rozlał, a dziecku z buzi trysnęła krew.
Skąd w obozie wzięły się dzieci? Między innymi dlatego, gdy ich ojciec nie chciał podpisać tzw. niemieckiej listy Eingedeutsche, że jako mieszkaniec tych pomorskich ziem, uważany przez Niemców za częściowo spolonizowanych, po podpisaniu tej listy będzie odtąd Niemcem.
Tak było np. z Tadeuszem Kaczmarkiem z Frący koło Warlubia, o czym słyszeliśmy z programu telewizyjnego „Dycht Kociewie”. Jako 7-letnie dziecko trafił do obozu koncentracyjnego, gdyż jego ojciec nie podpisał niemieckiej listy narodowościowej, tzw. Volkslisty. W baraku obozowym w Potulicach (gdzie się znalazł), przebywało dziennie 500 dzieci, z tego umierało dziennie prawie 100 dzieci. Mój dziadek, który mieszkał na Kaszubach koło Wejherowa, też nie podpisał tzw. Volkslisty – przez co całą wojnę musiał się ukrywać (dwa razy cudem uszedł z życiem). I jeszcze jedno: wcześniej, gdy mój dziadek musiał walczyć w pierwszej wojnie światowej po stronie pruskiej (czyli niemieckiej) i gdy został ranny w bitwie pod Verdun w 1916 roku – dostał od Niemców odszkodowanie, a dzisiaj za zbrojną napaść Niemiec w drugiej wojnie światowej na Polskę, Niemcy nie chcą dać odszkodowania. Należy się ono po sprawiedliwości (według prawa naturalnego): Polsce, Polakom i Kościołowi w Polsce za zniszczenie kraju i ofiary sześć milionów Polaków, w tym 360 kapłanów naszej ówczesnej Diecezji Chełmińskiej. Musimy o tym pamiętać i domagać się odszkodowań od Niemiec.